niedziela, 27 listopada 2011

Intelektualne wygibasy

W sobotnim wydaniu Rzeczpospolitej w dodatku PlusMinus opublikowano artykuł Stefana Sękowskiego "Dwie strony jednej monety", który jest przykładem myślenia prowadzącego w ślepą uliczkę. Autor opisuje środowiska lewicowe i prawicowe w Niemczech, wyraźnie gloryfikując i preferując te drugie. Wypunktowuje przestępstwa popełniane prze faszystów i nacjonalistów niemieckich, i porównuje je z dokonaniami terrorystów z RAF. Wszystko to podsumowuje jednym zdaniem:
Brunatni terroryści w Niemczech nie zrobili niczego, czego wcześniej nie zrobiłaby skrajna lewica.
Poczułem się porażony. Wpierw opowiedziano mi o mordowaniu urzędników państwowych, pobiciach, napadach na banki i wielu innych przestępstwach i występkach lewaków, uzupełniono to danymi statystycznymi - z którymi nie będę polemizował, nie mam żadnej wiedzy na ten temat - a następnie w prostacki sposób usprawiedliwiono kilka morderstw na obcokrajowcach, zastrzelenie policjantki, obrabowanie kilku banków oraz nie wiadomo co jeszcze.

Jeżeli ruch narodowców, często przechodzący w jawny faszyzm jest tak nieszkodliwy, jak starają się nam usilnie udowodnić prawicowi publicyści i cała masa ich popleczników, to czemu zniżają się do poziomu zwykłych kryminalistów? Antife i inne skrajnie lewicowe organizacje obsmarowuje się bez żadnych wyrzutów sumienia, przeciwną stronę natomiast usprawiedliwia się za wszelką cenę. Jeżeli ktoś jest mądrzejszy, dojrzalszy i bardziej odpowiedzialny od swego antagonisty, bądź też za takiego się uważa, powinien wiedzieć co mu przystoi, kiedy powiedzieć "STOP!". Wtedy można bez żadnej moralnej dwulicowości wypominać błędy. W mniemaniu pana Sękowskiego skrajne prawicy to nie dotyczy, ba! powiem więcej, nie dotyczy to całej prawicy!

Ten artykuł odbieram jako kolejną nieudaną próbę odwrócenia uwagi od odpowiedzialności środowisk prawicowych za wydarzenia z 11 listopada. Próbę niskich lotów, chcąc wybielić własne gniazdo obnażono jego jałowość intelektualną i zaściankowość. Jeżeli chcemy kogoś pouczać nie róbmy tego samego,  są to szczyty hipokryzji. Zamiast bić się w piersi, próbują szukać na siłę wytłumaczenia, alibi. A najdziwniejszy jest fakt że próbują go znaleźć u Niemców, tych samych którymi bezpośrednio po zamieszkach w stolicy straszyli rodzimą opinię publiczną.
Zgodzę się tylko z jednym, przyzwolenie płynące z góry tylko zaostrza napiętą już sytuację, powoduje eskalację konfliktu, ośmiela obie strony do co raz ostrzejszych reakcji. Wątpliwej jakości argumenty autora, jak i skandaliczne przytoczone tu zdanie z publikacji, klasuje ten artykuł w zakładce "podżegacze".

wtorek, 22 listopada 2011

Do Odważnych świat należy

Nareszcie!!! Pierwszy premier w dziejach tego kraju, który nie bał się powiedzieć komu i ile odbierze. Reforma emerytur jest potrzebna do prawidłowego funkcjonowania gospodarki jak powietrze do oddychania. Na chwilę obecną wydłużenie wieku emerytalnego do 67 lat to bardzo sensowna i odważna decyzja, podobnie jak zrównanie w tej domenie kobiet i mężczyzn, w końcu mamy równouprawnienie. Natomiast okres czasu, na jaki została rozpisana ta rewolucyjna zmiana, budzi pewne zdziwienie. Czekanie niemal 40 lat na jej zakończenie to stanowczo zbyt długo, powinno się tego dokonać w czasie maksymalnie 10 lat, a najlepiej 5 lat, im szybciej tym więcej uda się zaoszczędzić. Mundurówkę też czekają niemiłe zmiany, choć, o dziwo, związki zawodowe są zadowolone. Wydłużenie stażu pracy uprawniającego do emerytury o 10 lat jest sensowną decyzją. Skoda tylko że obejmie to tylko nowo wstępujących do służb, niestety na drodze stanęła Konstytucja. Nie jako na osłodę rząd obiecuje podwyżkę.  Ja osobiście poszedłbym jeszcze dalej, po 25 latach służby policjant (lub inny funkcjonariusz służb mundurowych), mógłby przejść na nie pełną emeryturę (dajmy na to 70% sumy), całość świadczenia otrzymywałby po ukończeniu 67 lat, lub podejmowałby pracę w innym sektorze, co najmniej do czasu osiągnięcia wieku emerytalnego.
Następną zmianą, którą chciałbym teraz przedstawić, głównie ze swojego punktu widzenia, jest sprawa górnictwa. W czasach PRL-u górnicy cieszyli się dużym szacunkiem i wieloma przywilejami. Wynikało to z modelu gospodarczego. Dziś, gdy polskie kopalnie są zamykane, a w tych, które dalej pracują wydobycie staje się co raz droższe, przywileje te nie maja racji bytu. Przed kilkoma laty, gdy chciano to zmienić, związkowcy przywieźli masę górników, którzy dokonali demolki Warszawy porównywalnej, albo nawet większej z tym co mieliśmy okazję zobaczyć 11 listopada, politycy ustąpili, nic się nie zmieniło. W rządowym projekcie znalazła się propozycja aby prawo do emerytury po 25 latach pracy, otrzymywali tylko ci, którzy pracują bezpośrednio przy wydobyciu, dziś taki przywilej posiadają wszyscy pracujący w górnictwie. Czas na moje zdanie. Zastosowałbym taki sam manewr jak przy mundurowych, po 25 latach pracy, niepełne świadczenie, bądź praca w innym sektorze do uzyskania 67 roku życia. Oczywiście tylko dla pracujących na dole, cała reszta przechodziłaby na emeryturę na takich samych zasadach jak inne branże. Należy również rozprawić się z wszechwładzą związków zawodowych, które w tym przypadku nie chronią pracowników, a żerują na przedsiębiorstwach wydobywczych. Możliwość aby jeden pracownik mógł należeć jednocześnie do kilku związków powinna zostać zablokowana, w chwili obecnej mamy patologiczną sytuację, jeden pracujący może należeć do nieskończenie wielkiej liczby związków, które są z mocy ustawy finansowane przez pracodawcę. Pensje działaczy są stanowczo za wysokie, nie pracują dla dobra firmy, a dostają wynagrodzenia porównywalne z wysokimi stanowiskami menadżerskimi. Powinny kształtować się na poziomie średniej płacy w danym przedsiębiorstwie. Prezesi państwowych spółek powinni otrzymać dużo większą władzę, aby mogli swobodnie działać, w chwili obecnej są krępowani przez centrale związkowe, oraz polityczne nadania i koneksje, za swoją pracę winni być wynagradzani stosownie do wyników osiąganych przez kierowane przez nich zakłady
Nowe idzie też na wsi. Wielkich pieniędzy może się tam nie znajdzie, ale z pewnością są one większe niż zapewniają politycy PSL i PiS. Osobiście widziałbym reformę polskiej wsi tak: likwidacja KRUS, włączenie wszystkich rolników do systemu ZUS. Opodatkowanie wszystkich gospodarstw rolnych podatkiem PIT, składką rentową i ubezpieczeniową. Ustalenie minimalnej ilości areału od której otrzymywałoby się status rolnika, na początek 6 ha, następnie sukcesywne, raz na kilka lat podnoszenie tego minimalnego wskaźnika do poziomu co najmniej 50 ha. Należało by również opracować dokładne powierzchnie minimalne gwarantujące rentowną produkcję dla poszczególnych upraw/hodowli w celu dokonania wyjątków od wyżej opisanej reguły. Uzależnienie otrzymywania dopłat unijnych od wykazania produkcji. Wszystkie te zmiany powinny zaowocować poprawą efektywności gospodarowania, zlikwidowaniem ukrytego bezrobocia, a dzięki skierowaniu środków wspólnotowych i budżetowych na aktywizację zawodową poprawienie warunków bytowych ludności nie spełniającej wymogów nowoczesnego rolnika. Skończyłby się również mit (często uprawniony) dotowania przez resztę społeczeństwa polskiej wsi. Propozycje przedstawione przez rząd są znacznie mniej rewolucyjne, z pewnością za sprawa koalicjanta, któremu nie zależy na reformowaniu a na konserwowaniu.
Pomimo jednak często bardziej rewolucyjnego stanowiska, cieszą mnie zmiany zapowiedziane przez gabinet Donalda Tuska. Musimy za wszelka cenę uniknąć losu Grecji, a zmiany proponowane przez rząd mają właśnie to na celu. Kryzys jeszcze się nie skończył, może potrwać jeszcze długo, a my już wykorzystaliśmy nasz limit szczęścia na nic nie robienie, trzeba zacisnąć pasa, będzie bolało, jeśli wszystko pójdzie dobrze, krótko. Potem powinno być już tylko lepiej.

wtorek, 15 listopada 2011

Śmiech i kamienie

Osoby publiczne w naszym kraju upodobały sobie dziwny zwyczaj publicznego wygłaszania - ich zdaniem - śmiesznych żartów, bądź też nieukrywania rozbawienia w sytuacjach, w których większość osób nie dostrzega niczego śmiesznego. I tak byliśmy już raczeni dowcipami w stylu "Czy prostytutka może być zgwałcona?" (nieżyjący już Andrzej Lepper), "Z gejami dajmy sobie spokój, ale na lesbijki to bym sobie popatrzył (były poseł Węgrzyn cytował żart posła Andrzeja Czumy, swego czasu ministra sprawiedliwości, o czym rzadko kiedy się pamięta, pierwszy poniósł karę, drugi nie), a ostatnio cała sala plenarna pękała ze śmiechu po wygłoszeniu przez Roberta Biedronia słów "To jest chwyt poniżej pasa". Nie bez znaczenia był tu fakt że Pan Biedroń nie ukrywa swojej orientacji homoseksualnej.
Sam śmiech nie byłby jeszcze tak bardzo oburzający, ale już tłumaczenie tego zachowania jest żenujące. Pani Pitera mówiąc że ta konkretna osoba kojarzy jej się tylko z jednym, "z rozporkiem" (słowa Pani poseł), mówiła chyba to co jej ślina na język przyniosła, wygadywała banialuki nie pasujące zupełnie do powagi piastowanego przez nią urzędu. Niegdyś nieustraszona tropicielka korupcji, nepotyzmu i wszelkich nieprawidłowości, dziś sama sprowadza się do roli sejmowej komediantki z słabym poczuciem humoru. Można pokusić się o opinię że zapał do pracy oraz kompetencja, w przypadku polskich polityków, maleje wprost proporcjonalnie do wysokości stanowiska i płynących z tego tytułu apanaży.
Kolejnym niedojrzałym tłumaczeniem popisał się poseł Niesiołowski. Mianowicie stwierdził że rozbawienie, z którym nie krył się po wypowiedzi Pana Biedronia były spowodowane "jego obrzydliwym uśmieszkiem, którym prowokował" (nie dokładny cytat). Przywołam tu zdarzenie sprzed lat, gdy poseł Żelichowski stojąc na mównicy sejmowej użył sformułowania "Wysoka Izbo, nie po raz pierwszy staje mi...", przerwały mu śmiechy. Wątpliwe aby chodziło mu o pewną czynność organizmu, podobnie jak wątpliwe żeby Panu Biedroniowi chodziło o to o czym myśleli posłowie.
Pewna komercyjna telewizja zwróciła na zachowanie wybrańców narodu szczególną uwagę, i nie wiadomo jak długo jeszcze eksploatowała by ten temat gdyby nie pojawiło się coś lepszego - zamieszki "z okazji" 11 listopada. Od razu zadeklaruję - jestem lewakiem. Na placu Konstytucji rozrabiała hołota zaproszona (nie koniecznie oficjalnie) przez organizatorów Marszu Niepodległości, inicjatywy środowisk narodowo-radykalnych. Ludzie Ci nie odcięli się od zadymiarzy, którzy spowodowali spore straty materialne oraz doprowadzili do obrażeń ciała kilkudziesięciu osób, nie zrobili tego z jasnego powodu, w pewien sposób im na tym zależało. Organizacje lewicowe miały zamiar ów Marsz zablokować, a kibole i zamaskowani przestępcy mieli stanowić siłę przełamującą, mieli tłuc lewaków, jednak coś poszło nie tak i tłukli policję. Jeszcze tego samego dnia, jeden z zaproszonych do stacji TVPinfo ekspertów pokusił się o stwierdzenie że cie ludzie, którzy demolowali centrum warszawy, zrobili to ponieważ zostali sprowokowani przez organizatorów Kolorowej Niepodległej. Zapytam się czym zostali sprowokowani? Tym że chcą radosne święto spędzić inaczej niż narodowcy, wykrzykujący szowinistyczne, rasistowskie i ksenofobiczne hasła nie ponoszący z tego tytułu żadnych konsekwencji? Na szczęście dla tego Pana, opowiadanie bzdur w normalnych krajach jest karane tylko ostracyzmem.
Następnego dnia środowiska prawicowe rozpoczęły kłamliwą akcję propagandową mającą na celu odwrócenie uwagi od zajść podczas Marszu Niepodległości, a skierowanie jej na fakt aresztowania grupy kilkudziesięciu aktywistów niemieckiej Antify. Typowe odwracanie kota ogonem, granie na narodowych resentymentach, straszenie obcymi, tylko po to aby uzyskać chwilowe korzyści, aby skołować mało zorientowaną w szczegółach większość opinii publicznej, a dzięki temu rozegrać całą śmierdzącą i kompromitującą narodowo-prawicowe hasła sprawę na swoja korzyść. Jednym z głównych piewców tego "frontu straszenia Niemcem" jest europoseł Ryszard Czarnecki. Nie chcę odmawiać mu prawa do wypowiadania się w ważnych krajowych sprawach, ale powinien to czynić w sytuacjach gdy ma do powiedzenia coś poważnego. Zasiadając w europarlamencie pobiera wynagrodzenia rzędu 40 tys zł miesięcznie, a jednak przeciętny Polak może odnieść wrażenie że większość czasu spędza na krajowej scenie politycznej, europejska traktując tylko jako źródło ciężkiej gotówki.
Im dłużej państwo będzie tolerowało wybryki środowisk narodowych, tym częściej takie sytuacje będą się powtarzać. Nasz kraj został boleśnie doświadczony przez narodowościowe uprzedzania, obecna sytuacja na świecie nie ułatwia zażegnywanie narodowych resentymentów, niepewność i strach powoduje obronną rekcję w postaci odrzucania wszystkiego co obce. A przykład płynie z góry. Panowie i Panie na Wiejskiej, opanujcie swe wulgarne i prostackie zachowania, przyzwalanie na agresję, werbalną i jak i czynną, może w przyszłości obrócić się przeciwko wam. 

wtorek, 8 listopada 2011

Hej! Ty wielebny bracie! Jesteś nietykalny, bo w ornacie!

Największym wrogiem Kościoła w Polsce - co uwidoczniło się w ostatnich dniach - jest on sam. Wielu hierarchów sprawia wrażenie jakby żyło w innym świecie, feudalnych zależności, uosabiania władzy z Bogiem i monopolu na moralność. Pomysł z dopuszczeniem katechetów jako wychowawców klas szkolnych jest kolejnym krokiem ku ubezwłasnowolnianiu państwa od myśli katolickiej, tej najbardziej konserwatywnej , bo taką właśnie linię prezentuje Kościół w Polsce.
Propozycja Episkopatu z możliwością odpisu od podatku 1% na wybraną kościół. Wstępne szacunki mówią że mogło by to kosztować budżet państwa ok 600 mln zł. Propozycja słuszna o ile Kościół zrezygnuje z innych danin uzyskiwanych od państwa. Głośno powiedziano tylko o likwidacji Funduszu Kościelnego - 94 mln zł rocznie. Na tle ogółu środków przekazywanych z budżetu - według portalu Money.pl 1 mld 630 mln rocznie -  to suma wręcz śmieszna. Do tego powinno się jeszcze doliczyć 1 mld 223 mln wpływów od wiernych. Proponowałbym rozpoczęcie gruntownego przeglądu zasad finansowania z publicznych środków wydawanych na kościoły. Zmienić należałoby całą politykę fiskalną i nie tylko, mentalną również.
Polska armia w ciągu ostatnich lat przeszła radykalne odchudzanie, jej obecny stan etatowy to ok 100 tys. żołnierzy. Gdy w latach 90 do wojska wracali kapelani wojsko liczyło ponad 200 tys, wojskowych ubyło, księża kapelania pozostali, na jednego przypada 689 żołnierzy ponadto ordynariat polowy ma do pomocy 124 pracowników cywilnych. Każdy ksiądz pełniący służbę w wojsku posiada automatycznie stopień oficerski, łączy się to z kilku tysięczną pensją oraz wysoką emeryturą, którą uzyskuje na takich samych zasadach ja pozostali wojskowi, po 15 latach służby. MON ponosi również koszty utrzymania parafii garnizonowych, wiele jest przypadków gdy takowy dziwaczny twór - przypomnę że państwo Polskie jest w myśl konstytucji neutralne światopoglądowo - funkcjonuje w miastach gdzie już od lat nie stacjonują żadne oddziały. W tym roku na Ordynariat  Polowy przeznaczono 20 mln 530 tys. zł, kwota ta nie zawiera kosztów emerytur wojskowych dla duchownych, np dla bp Leszka Sławoj Głódzia. Polska armia, przechodząca proces modernizacyjny a przy tym z powodu kryzysu finansowego borykająca się z niedoinwestowaniem, musi ponosić również koszta funkcjonowania instytucji religijnej, która jest od niej nie zależna i na każdą próbę zmniejszenia kosztów funkcjonowania reaguje alergicznie, wręcz z agresją. Kapłanom głoszącym "słowo boże" nie przystoi pobierać wysokich wynagrodzeń finansowanych przez wszystkich obywateli, również tych ledwo wiążących koniec z końcem.
We wszystkich szkołach w Polsce prowadzone są lekcje religii, w teorii nieobowiązkowe, lecz w przypadku rezygnacji z uczęszczania na te zajęcia szkoły nie mają uczniom do zaoferowania żadnej alternatywy. MEN na pensje 18,4 tys. świeckich katechetów, 11,4 tys. księży katechetów, 2,6 tys. sióstr zakonnych i 1,1 tys. zakonników rocznie musi wysupłać ze swojego budżetu ok. 500 mln zł. Jednocześnie ministerstwo nie ma żadnego wpływu na program i przebieg nauczania tego "przedmiotu", a niejednokrotne przykłady ujawnione przez dziennikarzy i samych uczniów ukazują że wiedza przekazywana podczas lekcji religii może być bardzo szkodliwa. Lekcje te przekazują zaściankowy obraz świata, zamykają drogę do dojrzałej i rzetelnej edukacji seksualnej w szkołach oraz nie dopuszczają możliwości dyskusji, krytyki nieprawdziwych, fałszywych dogmatów moralnych przekazywanych przez katechetów. Oczywiście całą ta armia ludzi po uzyskaniu stosownego wieku zyska prawo do emerytur, wypłacanych z ZUS. Uczniowie, od najwcześniejszych lat powinni mieć zapewnioną obiektywną edukacje etyczną, natomiast edukacja wyznaniowa powinna spocząć na barkach właściwego kościoła, zajęcia powinny być całkowicie dobrowolne, a najlepiej by było gdyby odbywały się po za budynkiem państwowej szkoły, na koszt danej parafii bądź też rodziców danego dziecka.
Kościół Katolicki z tytułu swej wielosetletniej działalności na ziemiach polskich dorobił się sporej liczby budowli zabytkowych, kościołów, klasztorów itp. Ich remonty są w dużej mierze finansowane ze środków budżetowych, ostatnio również unijnych. Co do ostatniej formy finansowania nie można mieć sporych pretensji - wygrywa ten kto przygotuje lepszą dokumentację inwestycji - o tyle zaangażowanie państwa w odnowę nieruchomości nie będących w rękach publicznych jest co najmniej niepokojące. W tym wypadku dobre byłoby przyjęcie rozwiązań francuskich - wszystkie świątynie wybudowane przed 1905 rokiem państwo francuskie przejęło na własność i dba o ich stan techniczny. Również w Polsce należałoby aby państwo przejęło uważane za zabytkowe budowle sakralne na własność, dokonywało bieżących napraw, jednocześnie udostępniając je do celów religijnych, nie koniecznie bezinteresownie. Gdyby taki system funkcjonował w okresie katastrofy smoleńskiej, być może nie doszłoby do nieodpowiedzialnej decyzji o pochówku pary prezydenckiej na Wawelu. Zauważę że krypty należą do Kościoła, a ostateczną decyzję podjął prałat katedry Wawelskiej.
Oprócz wyżej, dość szerzej opisanych przykładów przywilejów Kościoła są: mniej rygorystyczne zasady organizacji ogólnopolskich zbiórek pieniędzy, nadawania koncesji medialnych niemal z automatu (imperium medialne o Tadeusza Rydzyka), niemal brak opodatkowania, bezpłatne (w przypadku duchownych nie pracujących na państwowych posadach) ubezpieczenia zdrowotne oraz zapewne wiele, wiele pomniejszy ulg które trudno zliczyć i wyszczególnić.
1% podatku przeznaczanego na Kościół przez poszczególnych wiernych powinien zostać wprowadzony po znacznym ograniczeniu wymienionych prze zemnie przywilejów. Powinien być on niezależny względem 1% przekazywanego na OPP (aby organizacje te nie musiały konkurować z księżmi o pieniądze na działalność), a najlepiej aby był doliczany jako dodatkowa, dobrowolna danina podatnika naliczana od sumy podatku w danym okresie rozliczeniowym. Nie jest to radykalny antyklerykalizm, to normalna, rzeczowa postawa wobec autonomicznej instytucji, która nie może być tak hojnie obdarowywanym beneficjentem pomocy publicznej bez obowiązku rozliczania sie z uzyskanych środków.
W Polsce antyklerykalizm ma długą tradycję. Już w XV - XVI w. dochodziło do wystąpień przeciw duchowieństwu i wierze w Boga jednocześnie. Jednakże z powodów historycznych (zabory) nie doszło na ziemiach polskich do całościowej dyskusji o roli duchowieństwa i wiary w kształtowaniu polityki państwa. Ten czas nadchodzi dziś. Społeczeństwo jest co raz bardziej zmęczone przepychem w jakim żyją księża i arogancją z jaką się odnoszą do obywateli. Obecna sytuacja Kościoła Katolickiego przypomina schyłkowe okresy wszystkich imperiów, kasta rządząca żyje w oderwaniu od rzeczywistości, nieliczne głosy krytyki pojawiające się we własnym łonie są bezwzględnie pacyfikowane (ksiądz Adam Boniecki), a wypaczenia (ksiądz Natanek, o Rydzyk) nie są piętnowane. To równia pochyła, po której idzie episkopat myślący o tym jak zapewnić sobie bezpieczeństwo finansowe, jak najbardziej niezależną pozycję wobec państwa, jednocześnie sprawując rząd dusz, posiać monopol na moralność. Im później hierarchowie zauważą zmiany jakie wokół nich zachodzą tym dla nich gorzej. Liczba wiernych spada i spadać będzie, to trend nie do zatrzymania, a nerwowe ruchy środowisk kościelnych tylko ten trend przyśpieszają. Odwrotu nie ma, czeka nas porządna dyskusja o roli i sile Kościoła Katolickiego w państwie. Apogeum jego władzy mija i teraz wpływ na rzeczywistość będzie co raz mniejszy. Ale biskupi tego jeszcze nie widzą.

środa, 2 listopada 2011

Polska zbrojna

Kiedyś na lekcjach Przysposobienia Obronnego maskę przeciw gazową zakładało się na czas, biegało się w niej, rzucano granatem oraz strzelało z kbks-u. Do dziś niewiele z tego pozostało. Po części z powodu zmian w programie nauczania, po części z powodu zmian prawnych. Aby szkoła mogła posiadać na własność broń w celach edukacyjnych musiała by posiadać specjalnie do tego przystosowaną szafę pancerną. W konsekwencji tysiące karabinków poszło na żyletki, a społeczeństwo straciło możliwość przynajmniej częściowego obycia się z bronią.
Aby posiadać w Polsce broń myśliwską trzeba spełniać inne warunki niż do posiadania broni sportowej, te są bardziej restrykcyjne. Nie wspominając już o pozwoleniu na broń do obrony osobistej, tu najtrudniej o uzyskanie pozwolenia. Za to łatwo jest je stracić, wystarczy drobna nieuwaga. Myśliwy posiadający broń palną badanie psychiatryczne przechodzi raz w życiu, przed uzyskaniem pozwolenia. Gdy już kupi sobie strzelbę może popaść w alkoholizm, narkomanię, mieć wypadek powodujący traumę, stracić pracę, popaść w depresję. Posiadając broń staje się śmiertelnym zagrożeniem dla reszty społeczeństwa, pod wpływem impulsu może chwycić za nią i strzelić do kogokolwiek. Natomiast pozostali posiadacze badania psychiatryczne przechodzą raz na 5 lat. Gdzie w tym sens? Utrzymywanie podwójnych standardów powoduje problemy w kontrolowaniu i nadzorowaniu, dzieli obywateli na lepszych i gorszych. Czyżby wpływ na ulgowe traktowanie myśliwych miało to że wielu z nich znajduję się, bądź blisko przyjaźni się z kręgami władzy? Prezydent Bronisław Komorowski nie ukrywa zamiłowania do polowań.
Dobroczynny wpływ myślistwa na ekosystem to bajka. Niegdyś myśliwi może i pomagali w selekcji słabych osobników, ale dziś, po ujawnieniu serii skandalicznych zachowań i praktyk racja ich bytu znaczne się zmniejszyła. Dziś cały etos myśliwski sprowadza się do spotkania zamożnych panów, postrzelana do dzikiej zwierzyny, zaganianej prosto pod lufy, a następnie odbyciu libacji. Żałosna parodia "dbania o stan środowiska naturalnego". Na szybkie zmiany prawne nie ma co liczyć. Po ostatniej nowelizacji do myśliwych trafi jeszcze więcej broni, przydatność której podczas polowania może być dyskusyjna. Najtrudniej odbiera się przywileje samemu sobie, co po przykładzie Prezydenta może być dowodem na przywileje jednej grupy społecznej względem innych.
Państwo nie powinno bać się uzbrojonego społeczeństwa, pod warunkiem że wszyscy posiadający broń obywatele są traktowani jednakowo, przejrzyście oraz  są wyedukowani w kierunku bezpiecznych zachowań w obecności broni. Nie tak jak dziś, gdy daje się dziecku do ręki atrapę pierwsze co robi to celuje do kolegi. Do strzelanin w szkołach nie dochodzi tylko dlatego że w kraju jest dość mało pistoletów i strzelb w domach. Za to wiatrówek jest pod dostatkiem, i to całkiem silnych. Dzięki temu przodujemy w statystykach z wypadków wiatrówek z dziećmi.. Jest też sporo broni "podziemnej", pozostałej po wojnie, nieujawnionej z powodów strachu przed sankcjami ze strony państwa (obecnego jak i komunistycznego), wartości sentymentalnej jak i kolekcjonerskiej (przykład -  emerytowany mieszkaniec Warszawy posiadający dziesiątki sztuk broni z czasów II wojny światowej). Nawet ostatnie częściowe złagodzenie przepisów nie spowoduje że pod strzechy trafi pokaźny arsenał, średnio w Europie na 100 mieszkańców przypada ponad 20 razy więcej sztuk broni niż w Polsce.
W szczelnej kontroli pomogą jasne, klarowne przepisy, z minimalną ilością, a najlepiej bez wyjątków. Nie muszą być restrykcyjne, ale też nie można, ot tak sobie wydawać pozwoleń społeczeństwu które zostało rozbrojone, pozbawione edukacji, szkolnej edukacji. Czym skorupka za młodu nasiąknie tym na starość trąci. Jeżeli nastolatki będą wiedziały jak obchodzić się z bronią to nie trzeba będzie obawiać się że ją posiadają. Im więcej zaufania w relacjach Państwo-Obywatel, tym bliżej nam do dojrzałej, zdrowej demokracji.