poniedziałek, 30 lipca 2012

Święte oburzenie

Nie czytam "Newsweeka", nie przepadam za Szymonem Hołownią, nie powinienem się więc interesować tym że odchodzi on z wyżej wymienionego tygodnika. Jednak jest inaczej. Powodem do podjęcia decyzji o odejściu przez naczelnego "propagandystę" Kościoła jest najnowsza okładka "Newsweeka" i artykuł jej dotyczący. Widać pan Hołownia jest zwolennikiem powiedzenia "ciszej nad tą trumną" (jakiś czas temu użył go odwołany minister rolnictwa po ujawnianiu afery z solą wypadową w produktach spożywczych).


Kompozycja "kontrowersyjnej" okładki niczym nie zaskakuje, podobnie jak napis jej towarzyszący. Najwidoczniej 'kontrowersyjne jest samo poruszanie tematu. 
"Kościół toleruje podwójne życie księży"? Na każdy jeden taki przypadek dam dziesięć gdy nie toleruje.
Nawet 100 przykładów nie ma prawa zakrywać jednego złego, jeśli Kościół chce mieć monopol na moralność (rości sobie do niego prawo, całkowicie nie słusznie i zbędnie, żaden monopol nie jest dobry) to musi mieć świadomość że nawet najdrobniejsze potknięcia będą wywindowane do sporych rozmiarów skandali. Temat na pewno zasługuje na poruszenie, na pewno nie są to (potajemne dzieci księży) przypadki masowe, ale też nie odosobnione. Publiczna dyskusja może pomóc w dokonaniu ablucji, w oczyszczeniu się z czarnych owiec i zarzutów o tuszowanie co bardziej pikantnych skandali. Cisza prowokuje do dalszych występków i zwiększa poczucie bezkarności wśród sprawców. 

Panu Hołowni może nie podobać się to że Kościół Katolicki (KK) stał się ostatnio - jak próbuje nam to zasugerować - chłopcem do bicia. Moim zdaniem wciąż za mało się mówi o niewygodnych dla hierarchów sprawach, wciąż zbyt wiele spraw skrywa zasłona milczenia i obawa przed gniewem purpuratów.
Walenie w Kościół fajnie się ostatnio sprzedaje. (...) media zaczynają więc zachowywać się jak dzieci, które na podwórku dorwały prymusa i teraz chcą mu włomotać, bo zawsze ich wkurzał moralizatorskim gadkami.
Kościół moralizować może, moralizować Kościoła nie można? Dziwna logika, godna wiejskiego katola, nie osoby aspirującej do roli nowoczesnego katolickiego"mędrca dla mas". No chyba że masy potrzebują dawnych frazesów i chwytów retorycznych, podanych przez młodziaka w droższym garniturze niż swojscy zausznicy prowincjonalnych proboszczów.

jak można pisać, że Kościół w Polsce terroryzuje polityków, podczas gdy wszystko wskazuje na to, że jest dokładnie odwrotnie?
Niech poda Pan dokładnie co wskazuje że jest odwrotnie? Chyba żyje Pan w jakiejś odrębnej rzeczywistości. Wielokrotnie spotykaliśmy się z ostrymi komentarzami biskupów, ocierającymi się wręcz o szantaż pod adresem polityków. Sprawa in vitro, aborcja, związki partnerskie, religia w szkołach, sprawa finansowania, gdy tylko któryś z polityków wychyli się przed szereg i zaproponuje bardziej śmiały pomysł, idący na kontrę do pomysłów panów w czarnych sukieneczkach, sypią się na jego głowę razy, podnosi się lament o prześladowaniu, wyzywa się od bezbożników, nigdy nie pytając adresata inwektyw o żarliwość wiary, tę ocenia się wyłącznie za pomocą demonstracyjnej religijności. Państwo należy do obywateli, do różnych środowisk, Kościół jest tylko jedną z części składowych państwa i ma takie same prawa jak inni, a właściwie inni powinni mieć takie prawa jak KK.

To już norma w naszym kraju, że o czystość Kościoła najgoręcej dbają ci kompletnie z nim nie związani.
Cała reszta, która jest zawiązana z KK albo nie widzi żadnego problemu, albo udaje że go nie ma. I skoro postronnym nie wolno mieszać się do spraw Kościoła, to Kościołowi nie wolno mieszać się do spraw Państwa i obywateli którzy sobie tego nie życzą. A więc panowie księża (i świeccy) milczcie w sprawach:
  1. In vitro - katolicy nie pozwalają na "zabijanie istnień ludzkich", wszyscy dopuszczający tę metodę nie sa prawdziwymi wyznawcami wiary.
  2. Aborcja - prawdziwa katoliczka nie dopuści do "zabicia" płodu.
  3. Związki homoseksualne - katolicy żyją w koedukacyjnych związkach.
  4. Antykoncepcja - prokreacja przede wszystkim!
  5. I w wielu innych, z założenia niezgodnych z wiarą.
Gdzie zaczyna się dogmat, kończy się rozum, gdzie zaczyna się religia, kończy się rozsądek, gdzie zaczyna się Pan Hołownia, kończy się prawo do krytyki.

czwartek, 26 lipca 2012

Za mali by rosnąć

Od wielu lat dzietność Polek spada, rodzi się nas stanowczo za mało by osiągnąć poziom zastępowalności pokoleń. Z roku na rok będzie nas ubywać. W roku obecnym ludność Polski wynosi 37,794,358, prognoza na rok 2030 to 35,692,989, czyli o ponad 2 mln mniej! Mniejsza liczba młodych w wieku produkcyjnym będzie musiała utrzymać większą liczbę osób w wieku po produkcyjnym. Dziś zdolnych do pracy (wiek 20 - 65 lat) jest ok 20 mln osób, osoby po 65 roku życia to ok 5,5 mln, ale miejmy na uwadze że liczba emerytów jest znacznie większa, wszytko z powodu patologicznego systemu przechodzenia na emeryturę po przekroczeniu wieku 50 lat. W 2030 roku osób wieku produkcyjnym będzie ok 21 mln (z czego ponad 7 mln po 50 roku życia), 65 lat przekroczy ok 8,5 mln, czyli ponad 3 mln więcej niż obecnie! Jak to możliwe? Więcej emerytów i to pomimo spadku ogólnej liczby ludności? Lepsza służba zdrowia (pomimo wszelkich narzekań notujemy w niej spore postępy) ale również zdrowszy, aktywniejszy i bardziej rozsądny tryb życia spowoduje że będziemy żyć dłużej. Różnicę w bilansie pokryją najmłodsi, ci przed 20 rokiem życia, ich liczba spadnie. Dla ciekawskich:
Prognoza ludności na lata 2003 - 2030 (wszystkie dane demograficzne przytoczone za tym źródłem)

Ta mała zabawa z wyliczaniem to taki wstęp do tego co chciałbym omówić, mianowicie wyludniania niektórych rejonów kraju. Młodzi migrują za granicę, ale głównie przemieszczają się po kraju, napływają do wielkich ośrodków miejskich. Natomiast prowincja starzeje się i wyludnia. Proces jest nie do zatrzymania. Najnowszy Powszechny Spis Ludności ujawnił że w województwie Opolskim liczba mieszkańców zmniejszyła się o 7%! To największy spadek w Kraju. Środkiem zaradczym ma być Specjalna Strefa Demograficzna. Na razie to projekt, ale nie bardzo wierzę w jego sens i skuteczność. Zmniejszająca się liczba mieszkańców to dla gmin, powiatów i województw dramat w postaci kurczących się dochodów. Już w chwili obecnej najmniejsze gminy mają problemy z przeprowadzeniem wielkich inwestycji (wodociągi, kanalizacja, budowa nowych dróg), a co dopiero wydarzy się w nadchodzących latach? Istna zapaść inwestycyjno-rozwojowa wielu obszarów Polski. Tam czas się zatrzyma, a może nawet i cofnie. Bez dobrej infrastruktury nie uda się przyciągnąć inwestorów którzy stworzą miejsca pracy, bez miejsc pracy młodzi wyjada do wielkich miast. Prowincja zbiednieje, zestarzeje się i w ostateczności wymrze.

Obecnie mamy w Polce 16 województw, 379 powiatów i 2478 gmin. W trakcie prac nad podziałem administracyjnym kraju w 1998 roku najczęściej mówiono o 12 dużych województwach, na finiszu prac dodano 4 kolejne, niestety nie udało mi się znaleźć dokładnych danych odnośnie powiatów i gmin, ale na pewno liczbę tych pierwszych również rozmnożono pod naciskiem lokalnych lobby. Gdyby wtedy nie ugięto się tym żądaniom dziś sytuacja niektórych samorządów mogłaby być znacznie korzystniejsza. Pora więc aby przyjrzeć się sensowności utrzymywania tak rozbudowanej (rozdrobnionej) struktury podziału państwa. Likwidacja (połączenie w większe) części województw, powiatów i gmin to zwiększenie potencjału rozwojowego i inwestycyjnego najsłabiej zaludnionych terenów. Przyniesie to również oszczędności w administracji, nie potrzeba będzie aż tylu stanowisk kierowniczych, spora część terenowych oddziałów agencji centralnych będzie mogła iść do likwidacji. Podobnie jak niektóre urzędy lokalne. 

Pojawia się pytanie: czy nie spowoduje to ograniczeń i trudności w korzystaniu usług i docieraniu do urzędów przez szarych obywateli? Nie, o ile rozwój cyfrowej administracji ruszy z kopyta. Od lat kończy się na zapewnianiach, a pojedyncze sukcesy (elektroniczne składanie deklaracji podatkowych) to za mało aby poprawić dostęp do urzędów. Tu pojawia się kolejny problem, co z osobami "wykluczonymi cyfrowo"? Ludzie starsi często nie potrafią posługiwać się komputerem i internetem. W celu rozwiązania tego problemu można by wykorzystać rozległą (jeśli mnie pamięć nie myli to ponad 8 tys) sieć palcówek Poczty Polskiej. Wystarczyłoby wynegocjować i podpisać z nią odpowiednią umowę na podstawie której utworzono by w placówkach pocztowych specjalne okienka w których każdy mógłby, z pomocą odpowiednio przeszkolonego pracownika załatwić wszystkie możliwe do dokonania na odległość formalności. Państwo płaciłoby za taką usługę, mieszkańcy mający daleko do ośrodków administracyjnych mogliby załatwiać bieżące, codzienne sprawy blisko domu, a Poczta Polska mogłaby utrzymać nierentowne placówki pocztowe.

Teraz pozostaje znaleźć poparcie na szczytach władzy do podobnego planu. Nie będzie to łatwe, likwidacja urzędów to zmniejszenie puli stanowisk do obsadzenia, degradacja mniejszych miast, a co za tym idzie, również społeczności. Opór lokalnych środowisk będzie mocny, ale wolę do zmian trzeba znaleźć. W przeciwnym wypadku polska prowincja zamieni się w skansen i siedlisko biedy, rozpaczy i roszczeniowości. A ona rodzi radykalizm i ślepą wiarę w fałszywych proroków.

czwartek, 19 lipca 2012

Trupy na budowie

Wielki program infrastrukturalny polegający na budowie sieci autostrad i dróg ekspresowych miał przynieść Polsce skok cywilizacyjny, a  firmom budowlanym wielkie zyski. Jego ogłoszenie zbiegło się w czasie z międzynarodowym kryzysem gospodarczym, wielkie programy budowlane pomogły uratować nasz kraj przed groźbą recesji, miały też uratować firmy przed upadkiem. Stało się inaczej. Dominującym, w zasadzie wyłącznym kryterium decydującym o przyznaniu kontraktu było kryterium ceny. Im niższa, tym lepiej, koncerny budowlane przy jej wyliczaniu nie brały pod uwagę możliwości wzrostu cen materiałów budowlanych, a te po zniżce w początkowej fazie kryzysu w ostatnim czasie mocno poszybowały w górę. Zakładano że nawet strata przy kontrakcie budowlanym będzie mniejszym złem niż zastój, ponowne odtworzenie mocy przerobowych byłoby kosztowne, a wiadomo że z czasem sytuacja gospodarcza się poprawi i wróci bum budowlany, a wtedy będą zarabiać ci, którym udało się przetrwać na państwowych kontraktach. Wszystko to wzięło w łeb, budowlańcom nie udało się utrzymać płynności finansowej, państwowy inwestor - inaczej niż robi się w innych europejskich państwach - pełną odpowiedzialnością za wzrost cen obarczył wykonawców. Żądając jednocześnie jak najwyższej jakości i strasząc terminami, bo jak wiadomo wszystko budowaliśmy na Euro.

Twierdzenie że za wszystkie ogłoszone bankructwa - również za te co dopiero będą miały miejsce - winne jest państwo byłoby jawną niesprawiedliwością i płytkością osądu. Pierwszy wielki bankrut - DSS nie miał doświadczenia w budowie dróg, kolejny - PGB przeliczył się w zakupach, za ok. 0,5 mld kupił Rafako, firmę specjalizującą się w budowie bloków energetycznych w elektrowniach. Problemy pojawiły się też w Polimex-Mostostal. Wszystkie upadające wielkie firmy pociągają za sobą na dno podwykonawców, wkrótce bez pracy mogą się znaleźć dziesiątki tysięcy osób. Ratunkiem dla mniejszych kooperantów ma być obiecana przez ministra Sławomira Nowaka ustawa, pozwalająca zapłacić podwykonawcom za wykonane roboty z pominięciem konsorcjum będącym głównym wykonawcą. Wielu ekspertów uważa ze to może nie wystarczyć. Szansą dla bankrutów miałaby być publiczna pomoc w postaci częściowej nacjonalizacji, lub wykupienia przez państwo niektórych spółek zależnych. Jednak aby udzielić pomocy publicznej dla prywatnej firmy wymagana jest zgoda UOKiK oraz Brukseli, na którą trzeba czekać miesiącami. A pomoc potrzebna jest już teraz.

Na rozbudowę infrastruktury transportowej dostaliśmy 22,1 mld euro. Olbrzymią górę pieniędzy musieliśmy wydać jak najszybciej, urzędnicy nie mieli doświadczenia w zarządzaniu takimi kwotami, piętrzyły się problemy. Mimo to Polska stała się placem budowy, oraz cmentarzem firm budowlanych, które schodzą o własnych siłach, bądź też są wyrzucane z rozgrzebanych inwestycji. Kto je dokończy, skoro niemal wszyscy tracą na państwowych kontaktach? Szacunkowa  wartość strat sektora budowlanego to 6 mld zł. Kwota spora. Zagraniczni wykonawcy, posiadający większą pulę własnych środków finansowych, jak również bardziej opłacalne kontrakty w innych państwach mogą latami czekać na sądowe rozstrzygnięcia w sporach o waloryzację cen wykonanych robót. Dzieje się tak ponieważ GDDKiA, jak już wcześniej wspomniałem, jest całkiem głucha na wołania z placów budów o urealnienie cen i renegocjacje kontraktów. W przypadku przegranej przed sądem państwowy inwestor będzie musiał zapłacić należność wraz z odsetkami, spowoduje to wstrzymanie innych planowanych obecne a przewidzianych do realizację na najbliższe lata projektów. Jak zawsze zapłacimy my wszyscy. A to nie wszystko. 

W czarnym scenariuszu ( moja prywatna symulacja, poparta pojedynczymi już udowodnionymi przypadkami) firmy próbując uchronić się przed stratami obniżały jakość końcowego produktu, co prawda kontrakty przewidują gwarancję, ale czy na upadłej firmie można ją wyegzekwować? Raczej nie, więc za naprawy zapłacimy my. Idziemy dalej. Każda firma budowlana na realizację kontraktu potrzebuje kredytów, szacuje się że łącznie wynoszą one 24 mld zł. W przypadku rozprzestrzeniania się skali bankructw możliwe ze nawet co trzecią złotówkę trzeba będzie spisać na straty. Nie zabije to naszych banków, ale spowoduje spore straty, które będą musiały sobie w jakiś sposób odbić, najłatwiej na klientach. Może być jeszcze trudniej o kredyty (problem będzie dotyczył przedsiębiorców). Straty mogą ponieść również fundusze inwestycyjne, które skusiły się na akcje firm budowlanych. Już teraz giełdowe wyceny spółek spadły o kilkadziesiąt procent, w niektórych przypadkach nawet o ponad 70%! Cały ten ciąg może spowodować znaczne obniżenie koniunktury w Polskiej gospodarce, a nawet spowodować zapaść. Możliwe że prawdziwy kryzys dopiero przed nami.

Nasuwa się pytanie, dlaczego rząd dopuścił do takiej sytuacji? Politycy lubią przecinać wstęgi, chcieli pokazać że potrafią dopiąć swego (ekspresowe tempo budów w związku z Euro), że dbają o publiczne środki (brak waloryzacji cen kontraktów). Bali się tez krytyki ze strony opozycji. Odstąpienie od wyłączności  kryterium ceny i zastąpienia go doświadczeniem w podobnych projektach oraz zdolnościami kredytowymi spotkało by się z głosami o niegospodarne dysponowanie publicznymi pieniędzmi. Być może takie podejście mogło by uchronić nas przed obecną falą bankructw, potrzebą pośpiesznego wymyślania programów ratunkowych i problemem z niedokończonymi inwestycjami. 

W tym miejscu chciałbym zwrócić uwagę na infantylność obecnej opozycji, najpierw krytykowała władze za zbyt wysoką wycenę inwestycji, by następnie płynnie i nie zauważalnie dla szarego wyborcy przejść do krytyki za zbyt niskie ceny. Trąci to hipokryzją i dziecinadą, niestety konstruktywna krytyka to pojęcia obce polskiej prawicy.

Program wielkich inwestycji w infrastrukturę drogowo-transportowa dobiega końca. Z następnego budżetu unijnego będzie finansowany inny - program energetyczny. Ciekawe tylko czy będzie komu budować nowe elektrownie i czy publiczny inwestor wyciągnie wnioski z obecnych problemów branży budowlanej i wprowadzi zmiany w procedurach przetargowych i przy wykonywaniu zamówionych prac.

wtorek, 17 lipca 2012

Nierówna równość

Media publiczne w założeniu mają nieść misję, władze TVP mają problem z odpowiednią definicją owej misji. Według mnie jednym z jej aspektów powinno być zasypywanie różnic w traktowaniu kobiet w sferze publicznej. Dnia 7 lipca natrafiłem na serwis sportowy w TVP1, jeden z materiałów poświęcono biegom (jeśli mnie pamięć nie myli był to triatlon - więc nie tylko biegom). Od dawna wszystkie dyscypliny sportowe mają swoje edycje dla mężczyzn i dla kobiet. W przypadku tego materiału podano imię, nazwisko i uzyskany czas zwycięzcy (mężczyzny) oraz personalia zawodnika który na mecie znalazł się jako drugi. Kobietom poświęcono tyle czasu ile zajmuje wypowiedzenie imienia i nazwiska zwyciężczyni, o reszcie nawet nie wspomniano. Czyżby te informacje nie były godne uwagi? Z wielką chęcią poznałbym czas jaki uzyskała ta pani (z tego miejsca chciałbym pogratulować wygranej - wszystkim), chciałbym też dowiedzieć się kto przybiegł jako drugi. Czy to aż tak dużo? Z pewnością takie nierówne podejście nie jest nowe. Jestem w zasadzie pewien że nikt z kierownictwa telewizji nie widzi problemu w nierównym traktowaniu sportu kobiet i mężczyzn, a przecież i jedni i drudzy wkładają w swoje osiągnięcia jednakową pasję i wysiłek. Pora na mentalną zmianę wśród wydawców informacji sportowych. Myślę że gdyby kogoś przykładnie ukarać (karanie dla przykładu nie jest dobrą metodą edukacyjną, ale co począć?), w przyszłości nie powielono by tego błędu. Niestety łatwiej ukarać za pokazywanie zwolenników Rydzyka jako sektę, niż za poniżający stosunek do kobiet.

Problem pomijania sukcesów sportowych dotyczy nie tylko kobiet ale również paraolimpijczyków, czy szerzej mówiąc całego sportu osób niepełnosprawnych. Po za jednostkowymi przypadkami właściwie nikt o tych sukcesach nie informuje. A mam sporo powodów do dumy. Z Igrzysk paraolimpijskich w Pekinie nasza reprezentacja przywiozła 30 medali, więcej niż pełnosprawni sportowcy z Pekinu i Aten. Dal zainteresowanych dwa na szybko wyszukane linki KLIK, KLIK.

Kontynuując temat kobiet i sportu chciałbym zwrócić uwagę na pominięty szczegół w aferze  ze strojami amerykańskiej reprezentacji na Igrzyska w Londynie. Wszyscy skupili się na tym że zostały one uszyte w Chinach a nie w USA. Ja pragnąłbym zauważyć że stroje te są prezentowane przez trzech mężczyzn i jedną kobietę. W dodatku znajduje się ona na uboczu, w zasadzie na końcu, i względem innych postaci jest ustawiona niżej. Być może czepiam się szczegółów, ale czy nie powinien obowiązywać tu parytet? Kobiety z Stanach są mniej ważne? Przykro patrzeć na samczy pęd ku powszechnemu uznaniu przy jednoczesnym pomijaniu i marginalizowaniu kobiet, które nie ustępują w wysiłkach aby przynosić sportowe sukcesy swym kibicom.

czwartek, 12 lipca 2012

Jonizująca ekologia

Unia Europejska szczyci się swoją wspólną polityką rolną (chyba piszę się to z wielkiej litery, ale co tam) pomimo tego że na światowej mapie innowacji w rolnictwie - mam na myśli GMO - jest białą plamą. Największy procentowy przyrost areału upraw genetycznie modyfikowanych następuje w państwach rozwijających się, jednocześnie państwa te notują wzrost plonów. UE od wielu lat stosuje zakaz uprawy takich roślin (istnieją pewne wyjątki), powodem jest podejrzenie że powodują one niepożądane skutki dla środowiska oraz ludzi. Z tym że brak na to rzetelnych dowodów!

Od samego początku GMO było solą w oku organizacji ekologicznych, czy też szczerze mówią chcących za takie uchodzić. Przy pomocy wielu akcji happeningowych udało im się wymusić zakaz (obejmujący pewne wyjątki - decydują o tym poszczególne kraje) obsiewania pól nasionami genetyczne modyfikowanymi na terenie UE. Bodaj najbardziej rygorystyczne prawo krajowe w tej materii ma Polska, nasze władze niemal całkowicie zakazały takich upraw. Pomimo tego obowiązuje moratorium na sprowadzanie pasz transgenicznych. Aby wyjaśnić tą niekonsekwencję w stanowisku polskiego rządu posłużę się cytatem ze strony portalspżywczy.pl (całość TUTAJ):
 Światowy popyt na soję non GMO jest stabilny i wynosi około 4 – 5 mln ton rocznie. Jeśli w Polsce zostałby wprowadzony zakaz stosowania soi GMO, popyt wzrósłby o 2 mln ton/rocznie, tj. o prawie 50 proc. Zapewne miałoby to znaczący wpływ na cenę tego surowca i różnica ta wzrosłaby kilkukrotnie
Jak nie wiadomo o co chodzi to chodzi o pieniądze.  A w tej kwestii to już szczególnie. Polska nie dopuszcza na swój rynek obrotu i rejestracji nasion GMO. Za co, już w 2009r. zapadł niekorzystny dla nas wyrok  w Europejskim Trybunale Sprawiedliwości. A szykuje się już następny pozew, dotyczący innego aspektu GMO Oczywiście przegrana wiąże się z karami finansowymi, które zapłacą podatnicy, czyli wszyscy.

Sceptyczne stanowisko UE nie przeszkadza w wydawaniu milionów euro roczne na badania biotechnologiczne, których efektem jest uzyskanie GMO. Tylko po co to robić? Po co marnotrawić środki i siły na prowadzenie badań naukowych, których wyniki nie mogą zostać wprowadzone w życie? Czy nie lepiej przeznaczyć je na inne cele? Według prof. Jana Szopy-Skórkowskiego w ciągu kilkunastu ostatnich lat na badania wydaliśmy kilkanaście miliardów złotych. Większość tych środków została w pewnym sensie zmarnowana, efekty prac badawczych nie są wprowadzane do szerszego stosowania. Tak jest np. ze zmodyfikowanym lnem posiadającym właściwości bakteriobójcze, można by z niego produkować środki opatrunkowe. Niestety tak się nie dzieje, ponieważ nie wyrażona zgody na szeroką uprawę tej odmiany rośliny.

Najlepiej byłoby wyjść z błędnego założenia o szkodliwości roślin genetycznie modyfikowanych i w pełni wykorzystać cały potencjał finansowy i intelektualny Unii w celu poprawy efektywności tych że upraw.  Spowodowałoby to wzrost uzyskiwanych plonów a tym samym wzrost rentowności upraw przy jednoczesnym zmniejszeniu zapotrzebowania na środki chemiczne, które nie są obojętne dla środowiska naturalnego. Jako kuriozum w działaniach organizacji ekologicznych można przytoczyć sprawę ziemniaka Amflora. Pomimo pozytywnych opinii o bezpieczeństwie dla środowiska, ludzi i zwierząt ekologom udało się zblokować próby wprowadzenia tej odmiany do powszechnej uprawy. Zupełnie inaczej stało się z ziemniakiem o tych samych właściwościach, uzyskanych na skutek mało precyzyjnych i w zasadzie niebezpiecznych dawek silnego promieniowania jonizującego. W tym przypadku należy się głęboko zastanowić kto bardziej nam szkodzi.

Wokół tematu GMO krąży wiele mitów, niejasności, półprawd a nawet czystych kłamstw. Osoby, którym zależy na rzetelnym przedstawieniu tematu są uważane przez ekologów za sługusów korporacji i wszelkiego innego zła stojącego za modyfikowaną żywnością. Ich argumentem na poparcie oskarżeń jest to, że pracują za pieniądze koncernów produkujących modyfikowane nasiona. Ale czy tak samo są atakowani naukowcy oceniający skuteczność leków, pracując przecież za pieniądze koncernów farmaceutycznych? Odwracając kierunek oskarżeń można zapytać o obiektywizm ekspertów organizacji ekologicznych. Pracują za ich pieniądze, wiedzą że jeśli nie przedstawią dowodów - nawet wyssanych z palca - na poparcie tez zleceniodawców już nigdy nie dostąpią możliwości skorzystania z niemałych środków jakimi dysponuje choćby Greenpeace. Co prawda nie znam wszystkich publikacji dotyczących roślin genetycznie modyfikowanych, ale na podstawie tych z którymi się zetknąłem jestem w stanie stwierdzić że liczba tych opisujących ich zalety w zdecydowany sposób przewyższa te o ich wadach.

Osobom zainteresowanym temat GMO polecam blog GMObiektywnie. Jest to naprawdę solidne źródło prawdy na ten temat, autor piętnuje tam hipokryzję i stosowanie półprawd w temacie dla nas wszystkich bardzo ważnym. Chodzi w końcu o to co jemy.

sobota, 7 lipca 2012

Art. 48

Pod koniec czerwca sąd w Kolonii (Niemcy) orzekł że obrzezanie dzieci motywowane obrzędami religijnymi jest niezgodne z prawem i należy je kwalifikować jako uszkodzenie ciała. Oczywiście wyrok ten dotyczy tylko i wyłącznie prawodawstwa niemieckiego, chciałbym jednak wykorzystać tą sytuację do poruszenia pewnego, występującego również w Polsce zjawiska, tj. przypisywania dzieci od małego do konkretnej religii i przymuszania do spełniania praktyk religijnych.

Konstytucja Rzeczypospolitej Polskiej w Art. 48, ustęp 1. mówi:
Rodzice mają prawo do wychowania dzieci zgodnie z własnymi przekonaniami. Wychowanie to powinno uwzględniać stopień dojrzałości dziecka, a także wolność jego sumienia i wyznania oraz jego przekonania.
 A więc rodzice mogą wychowywać swoje dzieci zgodnie ze swoimi przekonaniami religijnymi, co też czynią, w Polsce ze względu na przytłaczającą przewagę katolicyzmu nad innymi wyznaniami nie mamy zbyt wielu przypadków obrzezania ze względów religijnych (praktyka ta jest stosowana m.in w judaizmie), lecz mamy do czynienia z aktem chrztu. Najczęściej chrzci się dzieci kilkumiesięczne, a sam akt jest oficjalnym i nieodwracalnym(!) aktem wstąpienia do Kościoła Katolickiego. Moim zdaniem, jak też pewnie wielu osób które postarają się na trzeźwe spojrzenie na sprawę, praktyka ta stoi w jawnej sprzeczności z art. 48, a dokładnie z wytłuszczonym przeze mnie fragmentem.

Kilkumiesięczne, ba! nawet kilkuletnie dziecko nie jest w stanie pojąć sensu i właściwego ładunku moralnego jaki niesie za sobą akt chrztu, czy nawet Pierwszej Komunii, w której uczestniczą dzieci w 9 roku życia. Poziom rozwoju umysłowego takiego dziecka jest stanowczo za mały aby było ono świadome tego do czego w zasadzie jest zmuszane. Części z nich wyrządza się krzywdę, od małego narzucając im pewnego rodzaju kajdany obrzędowości. Owszem, rodzice mogą wychowywać swoje dzieci zgodnie z chrześcijańską, katolicką etykietą, ale czy koniecznie potrzebują do tego takich oficjalnych, w pewnym sensie widowiskowych (dla dziewięciolatka Pierwsza Komunia jest widowiskowa) manifestacji wiary? Czy nie lepiej wychowywać, uczyć, a dopiero po osiągnięciu wieku zbliżonego do pełnoletności umożliwić - oczywiście tym którzy zechcą - oficjalne przystąpienie do Kościoła? Przecież jest to akt nieodwracalny, tak więc osoba ochrzczona w okresie niemowlęcym, nie mająca w sobie wiary w późniejszym dorosłym życiu nie może już opuścić organizacji (Kościół Katolicki jest organizacją) do której został zapisany pod przymusem.

Hierarchowie Kościoła nawet nie ukrywają że zależy im nie na jakości wiary, czemu mogło by służyć świadome przystępowanie do wspólnoty religijnej, a na masowości, tworzeniu mirażu potęgi wielkości na suchych liczbach i zasadzie "czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci", czemu służy przymusowe wręcz chrzczenie wszystkich nowo narodzonych w katolickich rodzinach dzieci. Kościół wywodzi się z czasów gdy prawa jednostki absolutnie się nie liczyły, jednak czasy są inne, pora się do nich dostosować. Szacunek trzeba sobie zaskarbić, w ludziach co raz częściej budzi się świadomość że Katolicyzm nie szanuje wolności wyboru - nie można go trwale opuścić, stosuje się wręcz przymus zapisywania dzieci to Kościoła, tak przymus, bo jak inaczej nazwać praktykę ostracyzmu społecznego względem rodziców powstrzymujących się od ochrzczenia swej pociechy? 

Państwo nazywające siebie państwem świeckim powinno w bardzo zdecydowany sposób przeciwstawić się niemal codziennemu łamaniu podstawowego dokumentu ustrojowego, stanąć na straży wolności przekonań rozumianych jako prywatna własność każdego człowieka, nie zaś prawnego opiekuna. Dziecko, pomimo tego że nie jest w stanie zrozumieć otaczającego go świata i wyrazić swego zdania, w dalszym ciągu pozostaje jedynym właścicielem swojej wolności sumienia i przekonania. Jego niedojrzałość nie może być powodem do odbierania mu tych podstawowych praw, do których Kościół Katolicki bardzo często się odwołuje. Odwołuje ale ich nie szanuje. Każda istota ludzka zasługuje na szacunek, a ten w stosunku do małego dziecka, niemogącego jeszcze samodzielnie decydować o sobie, możemy okazać poprzez pozostawianie mu możliwości wyboru drogi zgodnej z jego wewnętrznym przekonaniem, co w konsekwencji przekłada się o odwleczeniu decyzji o formalnym przystąpieniu do jakiejkolwiek wspólnoty religijnej.

środa, 4 lipca 2012

Ekologia a zdrowy rozum i pieniądze

Po przeczytaniu wywiadu z Adamem Wajrakiem (TUTAJ) czuję potrzebę do skomentowanie kilku rzeczy z którymi się nie zgadzam. Pierwsza sprawa to określenie ekoterroryzm.
- Przyznaje się pan do ekoterroryzmu?
- Przyznaję. Ciągle mówi się o ekoterrorystach, ale jakoś ich nie widać. (...) czy ktoś podłożył bombę pod siedzibą którejś z tych firm?
Otóż aby być terrorystą nie trzeba podkładać bomb. Terrorystom zależy na sianiu niepokoju, do tego wystarczy zapowiedz zamachu. Ludzie boją się wychodzić w okolice miejsc narażonych, władze dla zapewnianie spokoju są w stanie pójść na ustępstwa, byle chronić swych obywateli. Nikt nie ginie a jednak mamy do czynienia z terrorem. Wystarczy zasiać go w głowach. I tak postępują ekoterroryści. W dodatku stosuje się tutaj przedrostek eko w celu zaznaczenia że nie mamy do czynienia z krwawym aktem terroru a ze straszeniem skutkami faktycznego/domniemanego naruszenia lub zniszczenia ekosystemu. Ludzie oraz posądzane instytucje boją się i w ten sposób organizacje uzyskują założone cele.
- W Szczecinie stanęła budowa obwodnicy, bo podobno dwa tata temu widziano tam jednego gniewosza plamistego.
- (...) gdyby pod Szczecinem stała zabytkowa kapliczka, pałacyk lub było ciekawe stanowisko archeologiczne, to wstrzymanie budowy nie byłoby tak oburzające?
Pałacyk czy też stanowisko archeologiczne mają to do siebie że są, jak je ktoś odkryje to z dnia na dzień nie znikną, nie przeniosą się gdzieś dalej. Ze wspomnianym gniewoszem (rzadki wąż) jest z kolei tak że ktoś go kiedyś widział, nie wiadomo czy tam dalej jest. Skoro nie ma pewności to czemu wstrzymujemy budowę? Na sprawdzanie ekosystemu w poszukiwaniu rzadkich okazów flory i fauny było wystarczająco sporo czasu w czasie projektowania inwestycji, argument że ktoś coś widział nie może być powodem do opóźniania ważnych inwestycji infrastrukturalnych.

W tym miejscu chciałbym przytoczyć inną sprawę blokady budowy jednego z elementów kompleksowej obwodnicy Warszawy. W basenie strażackim, a więc sztucznie wytworzonym zbiorniku wodnym pojawił się rzadki gatunek ryby - strzebla błotna (cały artykuł TUTAJ). Ktoś musiał ją tam wpuścić, sprawcy oczywiście nie ma. Nasuwa się wniosek, skoro udało się tej rybie zadomowić z pierwszym lepszym zbiorniku, to czy nie można jej przenieść w inne nie kolidujące z drogą miejsce? Do ekologów, i popierających ich mieszkańców (nie chcą ruchliwej drogi w sąsiedztwie domów - ryba to tylko pretekst) najwyraźniej to nie dociera.

I ostatnia sprawa do której chciałbym wtrącić swoje 5 groszy.
- I nigdy nie słyszał pan o przypadku wyłudzania datków na organizację ekologiczną w zamian za zaprzestanie protestów?
- Oczywiście że słyszałem. To marginalne zjawisko. (...) Ten kij ma dwa końce, drugi to inwestorzy, którzy mają coś za pazurami i starają się to przykryć forsą, płacąc tym, co ich przyłapali.
Wszyscy doskonale zdają sobie sprawę z przewlekłości postępowań sądowych, a najlepiej wiedzą to inwestorzy. Zablokowanie budowy do czasu wyjaśnienia sprawy może trwać miesiącami, a może nawet i latami - w Polsce wszystko jest możliwe. Przestój w budowie wiąże się z wymiernymi stratami finansowymi. Niejednokrotnie inwestorom  - nawet w przypadku posiadania rzetelnej ekspertyzy środowiskowej - znaczne bardziej opłaca się zapłacić w zamian z spokój, niż czekać na obronienie swoich racji w sądzie. Wątpię aby ludzie biznesu byli aż tak wspaniałomyślni aby tracić pieniądze z powodu czyjejś chciwości czy pospolitego pieniactwa.

Poza tym chciałbym zaznaczyć że organizacje ekologiczne są ważne i potrzebne. Działają prężnie patrząc władzy na ręce, ale warto też przyjrzeć się ich działalności i nie traktować ich jako źródła jedynej mądrości. Prowadzi to do zgubnego przekonania o własnej nieomylności.